Dni, w których pamiętam, że żyję

To była sobota wieczorem. Znowu to uczucie, ta potrzeba, żeby gdzieś pojechać. Jest weekend. Jestem dorosły. Nikt mnie nie pilnuje. Mogę robić, co chcę.
Jest coś w tej chwili, kiedy twój mózg przypomina ci, że nie musisz nikogo pytać o zgodę. Możesz po prostu… ruszyć. A już zwłaszcza gdy podróżujesz solo.
Obudziłem się wściekle rano. Było tak cicho, że nawet ptaki jeszcze spały. Sprawdziłem prognozę - wyglądało nieźle - więc spakowałem się, wsiadłem do auta i po prostu... pojechałem do Walii. Bez planu. Z ogólnym tylko pomysłem, pełnym bakiem i nadzieją, że spakowałem wszystko, czego mogę potrzebować. Ruch był znikomy, miałem więc autostradę tylko dla siebie. Opony cicho szumiały na asfalcie, a słońce powoli wschodziło za mną, złocąc mą drogę na zachód.
Oczywiście nie był to pierwszy raz, kiedy zrobiłem coś w tym stylu.

Moja ostatnia wyprawa - Chee Dale Stepping Stones - wyglądała prawie identycznie. Przypomniałem sobie o tym miejscu i “zaplanowałem” wyjazd w ciągu godziny (jeśli “dobra, jadę tam” można nazwać planowaniem). Albo gdy nagle naszła mnie ochota na wędrówkę po Peak District. Albo na spontaniczną wizytę w zoo. Albo weekendowy wypad do innego kraju.
Nie zawsze chodzi o podróże. Przestawiałem meble w całym mieszkaniu, bo po prostu miałem ochotę na zmianę, już tyle razy, że straciłem rachubę. Ilość rozpoczętych projektów na boku… cóż, trochę wstyd (a ilość tych, które skończyłem, to już w ogóle dramat). Czy to zrób-to-sam, elektronika, czy jakiś soft, który nigdy nie opuścił mojego komputera - uwielbiam to robić. Nawet pisanie bloga, choć robię to rzadko, trafia w tę samą strunę.
Są to dni, w których pamiętam, że żyję.
Czasem można funkcjonować na autopilocie przez miesiące, ba, nawet lata, zanim człowiek zorientuje się, że cały czas tylko powtarza utarte schematy. Tak było z moim pierwszym samochodem - traktowałem go jak narzędzie. Dojazdy do pracy, zakupy, odwiedziny u rodziny. I jasne, byłem przeszczęśliwy, kiedy go kupiłem - wreszcie mogłem ogarnąć codzienność zdecydowanie łatwiej! Ale dopiero po roku dotarło do mnie: Hej… przecież mogę po prostu wsiąść i gdzieś pojechać. Gdziekolwiek.

No jakby ktoś mnie strzelił.
Dwa dni później wspinałem się na Trzy Korony.
Ten wyjazd nie był zaplanowany. Nie był ani praktyczny, ani - bądźmy szczerzy - przygotowany w jakikolwiek sposób. Ale był mój. I mimo że minęło tyle czasu, wciąż pamiętam go bardzo wyraźnie.
Nie wiem, czemu zajęło mi to tak długo. W końcu nikt nie powiedział mi, że nie mogę podróżować. Nikt nigdy nie powiedział, że potrzebuję jakiegoś powodu. Na co ja w ogóle czekałem?
*
Najśmieszniejsze jest to, że... ciągle zapominam.
Życie się wtrąca. Zawsze jest coś do zrobienia, coś, co odkładam, z chęcią czy bez, a co domaga się mojej niepodzielnej uwagi. Kolejny pożar do ugaszenia, czy tam do podpalenia. Rachunki, pranie, sprzątanie, zmywanie, gotowanie, jedzenie - o rany, trzeba się naprawdę namęczyć, żeby po prostu żyć. Ale to nie wystarczy, żeby naprawdę żyć.

Dla mnie życie to pęd. Momentum. Zaczynasz, przyspieszasz jak rakieta i nie chcesz się zatrzymać. Łapiesz się na tym, że uśmiechasz się bez powodu, że stoisz na szczycie jakiegoś wzgórza i nie masz pojęcia, jak tam dotarłeś. Robisz rzeczy bez oglądania się na innych. Biegniesz w deszczu. Mijasz ludzi i nie obchodzi cię, że patrzą jak na dziwaka. Robisz coś tylko po to, żeby to robić. I za nic nie chcesz, żeby to uczucie kiedykolwiek się skończyło. Więcej. Szybciej. Wyżej.
A potem się zderzasz z rzeczywistością.
Codzienność cię dogania.
Znowu jest poniedziałek.
*
Na początku coś tam jeszcze zostaje - opowiadasz o tym, co przeżyłeś, bliskim, znajomym z pracy… ale z czasem kolory bledną, a ogień, który palił się jasno, zostaje tylko popiołem. Szarość rzeczywistości wraca. Zwalniasz. Wpadasz z powrotem w rytm codzienności.
Wstajesz. Robisz rzeczy. Idziesz spać. Powtórka.
I wiesz co, to może chwilę potrwać zanim pozbierasz się na nowo. Zanim dotrze do ciebie, że znowu możesz żyć.
Nagle uderza Cię jak grom z jasnego nieba.
I masz wybór - pozwolić, żeby cię to przygniotło… albo coś z tym zrobić.
Wykorzystać tę energię, żeby się odbić. Popłynąć na fali.
I znów jesteś rakietą, lecisz w kosmos.